Każdy w swym zawodzie posiada coś, czego robić się boi, nie lubi, nie chce ale musi, czy w końcu nienawidzi i najchętniej na samą myśl zetknięcia się z tą czynnością/rzeczą, zakopałby głowę w piasek i wyjął na wiosnę.
Zatem przedstawiamy Wam (pierwsze) trzy najgorsze postrachy serwisu komputerowego, przez które nie sypiamy spokojnie po nocach
Macbooki – im nowsze, tym gorzej
Temat napraw sprzętu Apple to dobry temat na praktycznie całą książkę. Absolutnie nie chcę wszczynać wojny „Mac vs PC” – gdyż w tym temacie ciężko dopowiedzieć coś do tego, co codziennie pojawia się na komputerowych forach i fejsbukowych grupach miłośników jabłek i okienek.
Fakt jest jednak faktem: Macbooki to serwisowy koszmar, z generacji na generację coraz gorszy i bardziej ponury.
Można śmiało powiedzieć, że Apple to obecnie najbardziej utrudniająca naprawy podmiotom trzecim firma produkująca elektronikę użytkową.
Jako, że Apple robi wszystko co może, by części zamienne do ich sprzętu nie dostawały na rynek, te które jakimś cudem uda się namierzyć, osiągają wręcz chore ceny.
Lista technicznych grzechów Apple to, między innymi:
- autorskie śruby, do których musimy mieć specjalne śrubokręty
- klejone do obudowy laptopa wewnętrzne baterie
- wlutowana w płytę główną pamięć RAM, procesor, dysk SSD
- bardzo wysokie temperatury pracy
- wadliwe konstrukcyjnie klawiatury, które – owszem – są w ramach gwarancji wymieniane na nowe, ale wciąż wadliwe
Najbardziej martwi fakt, że pozostali producenci sprzętu komputerowego garściami czerpią z jabłkowych rozwiązań, dziwnym trafem jednak podbierając wszystkie najbardziej bolesne dla konsumenta pomysły, jednocześnie jakby nie zauważając tego, czym naprawdę można się inspirować, jak choćby jakość wykonania. Widząc dziś wlutowane dyski twarde w Macbookach, które absolutnie wykluczają możliwość odzysku danych w przypadku uszkodzenia się sprzętu, tylko odliczam czas, kiedy trend ten przejmą inni.
Przedpotopowe laptopy, do których klienci się przywiązali
- no niestety, tego już raczej nie będzie się opłacało reanimować
- ale strasznie się do niego przywiązałem, ja tylko w Wordzie na tym piszę i wiadomości czytam
- no dobrze, spojrzymy co da się zrobić
Pułapka, w którą – jak dzieci –wpadamy co jakiś czas, nie ucząc się na błędach, czy chcąc po prostu być miłymi. Osobiście tak mniej więcej co pół roku, od trzech lat, wyrzucam przy porządkach płytę z obrazem Windows Vista, mówiąc sobie, że „tym razem to już na pewno nikt nie przyjdzie ratować tak archaicznego systemu do serwisu”. Zawsze ktoś jednak się znajdzie… Później okazuje się, ze producent laptopa usunął z serwera sterowniki do tego modelu, lub przeniósł je do działu „archiwum”, gdzie panuje istny chaos, który nigdy już nie będzie uporządkowany. W tych przypadkach sterowniki musimy pobierać ręcznie, przetrząsając fora i odnajdując w końcu linki do poszukiwanych driverów, które często są od lat nieaktywne. Bardzo często okazuje się także, że klient już dawno nie pamięta co i kiedy i kto robił z jego laptopem, w którym przeprowadzano w ciągu ostatnich 10 lat całą listę prac serwisowych – mniej, lub bardziej profesjonalnie. Najczęściej, niestety, jednak były to „naprawy” dokonywane po znajomości, bez profesjonalnych narzędzi, lub bez jakichkolwiek narzędzi w ogóle – opierając się na powszechnie znanej zasadzie „jeśli rusza się, a nie powinno , użyj taśmy – jeśli zaś nie rusza się, a powinno, użyj WD40”. Rozebranie takiego sprzętu, bez wiedzy o tym co było w środku łatane, bardzo często wiąże się z mniej lub bardziej poważnym uszkodzeniem jakiegoś podzespołu, gdyż domorośli technicy lubują się w używaniu bardzo dużej ilości kleju wszędzie tam, gdzie coś nie chce się dać skręcić lub zatrzasnąć.
Z tego też powodu takie laptopy to zmora serwisów i wielokrotnie przytrafiało się nam już, że musieliśmy do takiego „interesu” serwisowego dopłacać.
Dlatego jeśli przynosisz do serwisu laptopa po bardzo wielu przejściach w którym grzebało już kilka osób – koniecznie o tym poinformuj, gdyż naprawdę chcemy dla Ciebie jak najlepiej, chcemy oddać Ci sprzęt szybko i po „bezbolesnych” zabiegach. Robiąc krótki rachunek sumienia i – choćby pobieżnie – analizując co i jak było już naprawiane w Twoim laptopie, bardzo nam pomagasz, a tym samym i sobie.
Tanie laptopy z supermarketów – najczęściej firmy Kiano
Po niezbyt miłej przygodzie z trzeba laptopami Kiano, jakie – niestety – gościliśmy w ITvip na dłuższą chwilę, postanowiliśmy już nigdy więcej ich (oraz pochodnych) nie przyjmować do serwisu. Okazuje się bowiem, że producent tego sprzętu nie tylko produkuje je najtańszymi możliwymi metodami (to akurat nie jest niespodzianka), używając do łączenia elementów kleju na ciepło lub taśmy dwustronnej zamiast wkrętów, ale także składa je dosłownie ze wszystkiego co jest pod ręką i w żaden sposób nie da się odgadnąć, co znajdziemy pod obudową dwóch – teoretycznie identycznych – laptopów tejże marki. Nasza przygoda może to podsumować idealnie: na trzy sztuki „tego samego” modelu Kiano SlimNote, znaleźliśmy wewnątrz trzy różne płyty główne o innych złączach taśm, dwie różne matryce (30 i 40pin) i trzy różne typy i sposoby mocowania anten WiFi. W momencie, w którym misja brzmi „złóżcie mi z tych trzech uszkodzonych jednego sprawnego”, robi się poważny problem.
Taki, że więcej nie chcemy mieć z tym do czynienia, mimo najbardziej szczerych chęci pomocy. Jeśli kupujesz laptopa za 600zł, nie spodziewaj się, że w przypadku jakiejkolwiek awarii będzie tam co i jak naprawiać – musisz się z tym niestety liczyć. Pamiętaj, że dużo mądrzej w tej kwocie jest kupić używany sprzęt poleasingowy, do którego istnieje pełno części zamiennych.
Kiano traktujemy jak sztućce z fastfooda – po użyciu należy je zutylizować i przetopić na przykład na – dużo bardziej praktyczną – mydelniczkę.
Po rozłożeniu tego szmelcu na części, ponowny montaż to po prostu zużyta tubka kleju, nawałnica przekleństw i złorzeczeń, oraz miska łez.
„Wiem, że to nie serwis takich rzeczy, ale może…”
Co jakiś czas zdarza się klient, który przychodzi do serwisu komputerowego z bardzo nietypowym zleceniem, przynosząc uszkodzony odtwarzacz blu-ray, pilot od samochodu z uszkodzonym przełącznikiem, pilot do bramy garażowej lub akumulator z ogniwami słonecznymi.
I pojawia się szereg problemów:
a) nie jesteśmy ekspertami od naprawy tego typu sprzętu
b) w okolicy takowych nie ma, a ma być zawsze „na zaraz”
c) skoro nie jesteśmy ekspertami – w rozumieniu klienta nie możemy wobec tego chcieć za dużo
d) gwarancja na naprawę ma być taka, jak od ekspertów właśnie
Bardzo sceptycznie podchodzimy do tego typu napraw, z uwagi na to, że najczęściej w takich sytuacjach ląduje u nas bardzo-bardzo mocno wysłużona elektronika, której nikt inny po prostu nie chciał już dotykać, naprawiamy to za przysłowiowe piwo, a następnie… A następnie naprawiamy to za darmo kilka razy – gdyż (przynajmniej w przypadku pilotów do aut), jeśli przełącznik odpadnie raz, odpadać już będzie zawsze (przynajmniej takie nasze doświadczenie). Mieliśmy w serwisie przypadek takiego właśnie pilota od Seicento, którego przed nami lutował zegarmistrz, punkt dorabiania kluczy i prawdopodobnie szwagier, lutownicą zabraną na pamiątkę ze Stoczni w 1978r. Ten pilot wrócił do nas w niezbyt miłej atmosferze, mimo, że z pól lutowniczych już praktycznie nic nie zostało i naprawa miała być tylko „tak na chwilę, na dosłownie kilka dni” – a minął prawie rok. Rozumiemy, że co człowiek to historia i pozostajemy uczynni i uprzejmi dla wszystkich, dla których tylko się da, ale w pełni należy zrozumieć, że nie każdy serwis i nie każdy serwisant ma w sobie tyle wyrozumiałości i dystansu, więc uprzedzamy: drogi kliencie, robiąc takie rzeczy, możesz nieumyślnie stworzyć potwora, zamkniętego w piwnicy z lutownicą w ręku i nienawidzącego całego świata, piszącego codziennie na komputerowych forach o „użyszkodnikach”. Nie czyń tak!
Przed napisaniem części drugiej, bardzo chętnie zobaczę komentarze innych techników/serwisantów, by przekonać się, czy to tylko moje (nasze) własne doświadczenia, czy jednak są one – globalnie – dość podobne.
Do zobaczenia w części drugiej!