W połączeniu z dzisiejszym tempem rozwoju technologicznego, gdy jedne rozwiązania i gadżety technologiczne wypychają drugie, po czym jeszcze szybciej zastępowane są przez trzecie – wielu moich rodaków skazanych jest na wieczne narzekanie, gdyż nie mogą (nie chcą) się nauczyć nowych rzeczy i przyznać, że skoro żyjemy w czasach, w których dostęp do konta bankowego, dzienniczka z ocenami naszego dziecka, swojej historii zdrowia i – co najważniejsze – do największej bazy wiedzy ludzkości mamy... z komputera, to każdy z nas musi mieć w sobie coś (cokolwiek) z informatyka.
Mimo powszechnie dostępnych i przystępnych cenowo pamięci flash pod USB, dysków przenośnych – czy nawet chmur typu One Drive i tysięcy innych opcji wymiany plików – wciąż znam osoby, które dla znajomych wypalają płyty DVD z kilkoma piosenkami.
Nie, nie jest to tak oczywiste, że ów „odbiorca końcowy” ma zamiar tej muzyki słuchać na odtwarzaczu i nie ma dostępu do sieci. Po prostu – nawyk. Na nic tłumaczenie spraw tak oczywistych jak „pendrive jest wielorazowy” itd. Albo „do sieci niech Pani to wrzuci – najłatwiej chyba podać po prostu linka?”. Nie. Nawyk ma moc potężną i odporny jest na jakąkolwiek racjonalną argumentację: „ja już się tego nie nauczę”. Nie to nie. To nie mój problem, jeśli ktoś zamierza korzystać z chyba najbardziej awaryjnego i delikatnego sposobu zapisu danych znanego ludzkości, zaraz po glinianych tabliczkach – to proszę.
Inny przykład: pani, około pięćdziesiątki, która od lat przynajmniej dziesięciu pracuje z komputerem. Codziennie po osiem godzin.
Otóż ta pani prosi mnie, bym... znalazł jej gdzie Mozilla pobrała, bo nie może go znaleźć – i nigdy nie mogła. Nie umiała też skopiować danych z nośnika na USB na dysk twardy.
Nie wiem w jaki sposób funkcjonowała dotąd bez takiej umiejętności – ale nie umiała poradzić sobie z podstawowymi, totalnie bazowymi zadaniami z zakresu użytkowania systemu Windows.
Za to za każdym razem, jak osoba prosiła o moją pomoc – wdziałem zminimalizowanego na pasku zadań Sapera lub Pasjansa...
„Bo z nas księgowych to próbują teraz informatyków robić” - i w tym momencie moja szczęka opadła... To oburzające i niedorzeczne – jak można od księgowej wymagać znajomości systemu Windows? To jakby wymagać tego samego od grafika, czy specjalisty od marketingu... Albo od redaktora gazety... Albo fotografa... Czysta paranoja.
A tak na poważnie: jaka firma trzyma taką księgową? O tym zaraz...
No i do trzech razy sztuka: „ja to komputera praktycznie w ogóle nie używam, tylko do zakupów w sieci i w ogóle nic tam nie szukam, bo to nie dla mnie”.
I są to słowa kogoś w wieku lat trzydziestu dwóch. Niecałych. Aż wierzyć się nie chce – ale to prawda. Po krótkiej rozmowie z tą panią, której komputer (służbowy, skądinąd) trzeba było przywrócić do stanu użyteczności i wytłumaczyć różnicę między komputerem, a monitorem, a później między monitorem a pulpitem, stwierdziłem, że – w istocie – jej obsługa komputera jest na poziomie mojej umiejętności nawigowania okrętem podwodnym...
{loadposition fb-like-it}
Te trzy osoby jednak pracują w tej samej „firmie”. Bardzo wielkiej i każdy z Was był jej klientem przez długie lata... I jest to szkoła.
Pierwsza i trzecia pani, to szkolne pedagożki z dwóch różnych placówek. Środkowa – to – oczywiście – szkolna księgowa.
Nie wiem jak w Twoim odczuciu, ale w moim – łączy je nie tylko niekompetencja w konkretnej dziedzinie. Mogę być nieobiektywny – lecz moim zdaniem łączy je ułomność. Niepełnosprawność.
Ale taka, która nie jest wynikiem przypadku, zbiegu okoliczności, ale ignorancji, ślepoty i … być może strachu przed „nowym”?
Odwołując się do tego, co pisałem we wstępie – takie „upośledzenie” moim zdaniem nie jest żadną tragedią, gdy dotyczy osób które swoją ignorancją czy niekompetencją nie krzywdzą innych. Najczęściej za swoją niewiedzę sami muszą zapłacić przy najmniejszym problemie z komputerem. I to jest – w moim przekonaniu – fair.
Sytuacja diametralnie zmienia się, gdy pracujesz z ludźmi młodymi, dla których masz być autorytetem, rozumieć problemy ich codzienności i – w jakikolwiek sposób – do ich świata pasować. Nie mówię, że musisz od razu zarywać nocki grając w Battlefielda 4, a po oficjalnej premierze Oculusa Rift kupić go i chodzić w nim po ulicy. Nie mówię, że musisz strzelać sobie selfie na instagrama... To niedorzeczne i oczywiście skrajnie przekoloryzowane.
Ale pracując w edukacji, czy chcąc być rodzicem który rozumie swoje dzieci i jest przez nie rozumiany – na wszelkie świętości – musisz „ogarniać kompa”.
Pamiętaj, że Internet staje się głównym medium komunikacyjnym Twojego dziecka/Twoich podopiecznych. W czasie jego życia owo medium rozwinie się tak, jak nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. Odrzucając tą wiedzę, ignorując i nie obcując z tym „światem”, stajesz się w oczach dzieciaka „stetryczałym gratem”, który go nie rozumie.
To jedna rzecz: mając dzieci, bądź z nimi pracując – musisz (to nie opcja, to konieczność) być choć trochę obeznany w świecie nowości technologicznych. Jeśli negujesz potrzebę istnienia, czy w jakikolwiek sposób „demonizujesz” Internet, nowoczesne telefony, czy komputery same w sobie – stawiasz w tym momencie granicę między „swym światem” a „światem młodych”. Granice zaś mają tendencję do utrwalania się i bycia przyczynami sporów – zgodzisz się z tym, prawda?
Inny – przykry – aspekt, jaki da się wyciągnąć z opisywanych wyżej przypadków to technologiczne i kompetencyjno-zawodowe autowykluczenie się.
Czemu autowykluczenie? Gdyż z opisanych postaw wyraźnie wynika, iż nieznajomość podstaw obsługi komputera jest uwarunkowane czynnikami czysto wewnętrznymi – jak niechęć do „nowego”, być może lenistwo czy pewna doza ignorancji. Takie postawy, szczególnie u pracowników oświaty, są absolutnym zaprzeczeniem idei edukacji. W jaki sposób chcesz przekonać ucznia do nauki, samemu czując do niej niechęć? To absurdalne.
I czemu „wykluczenie kompetencyjne” i „zawodowe”? To, że (cudem?) osoba bez znajomości podstaw obsługi systemu Windows, będącego podstawowym systemem operacyjnym w każdej polskiej placówce edukacyjnej, wciąż pracuje w miejscu, w którym ktoś przymyka oko na tę „ułomność” - to jedno. Inna sprawa, że wszystkie drzwi szkół prywatnych (nie oszukujmy się: oferujących większe wynagrodzenia) są dla takiego pracownika zamknięte. I jeszcze „jako-tako” można przymknąć oko na „panią ksiegową”, która w nie tak długim czasie odejdzie na emeryturę... ale na szkolnego pedagoga w początkach swej kariery? Nie bardzo... Sądząc po takim podejściu, jej ewentualny rozwój zawodowy, czy zmiana placówki na taką, która oferuje dużo wyższą pensję, mogą pozostać w sferze marzeń.
Pracując w edukacji – niezależnie od stanowiska – musisz mieć w sobie „coś z informatyka”: albo by sprawnie wykonywać swoje obowiązki, albo by rozumieć problemy i świat Twoich podopiecznych, albo by połączyć jedno z drugim. Czy tylko w edukacji? Oczywiście, że nie. I o tym następnym razem.